czwartek, 13 marca 2014

Dlaczego lekarze NIE LECZĄ...?!

Post przygotowany już chwilę temu, ale dopiero teraz go zredagowałam i umieszczam...

Dlaczego lekarze NIE LECZĄ, są nieprofesjonalni i nastawieni na kasę? 
Jest to zarówno fakt, wobec którego czuję się zupełnie bezsilna, jak również... pytanie do niebios...

Czuję respekt do potężnej dziedziny jaką jest medycyna, szanuję naukę i podziwiam dokonania współczesnych medyków. Ratowanie ofiar wypadków, przyszywanie kończyn, rekonstrukcja uszkodzonego ciała, przeszczepy, transfuzje itd. jest to naprawdę wielkie osiągnięcie cywilizacji i chylę głowę niziutko. Jednocześnie czując nieopisaną złość do wielu lekarzy, których najchętniej zrzuciłabym z tych wysiedzianych, cieplutkich stołków. Myślę, że medycyna zagalopowała się, tak pogrążona w samouwielbieniu i chęci bogactwa, straciła zupełnie głowę. Chociaż nie, to nie jest dobre określenie, ona nadal posiada głowę, ale do zbijania kokosów na ludzkiej niewiedzy, nieświadomości, lęku i cierpieniu. Wkroczyła w strefę lekkich dolegliwości, zajęła się usuwaniem objawów a nie skutków. Słysząc w radio reklamę suplementu diety na zimne dłonie i stopy, sama nie wiem czy mam się śmiać czy płakać...

Ha a przecież nie tak dawno sama pogrążona byłam w tej dziwnej grze samodestrukcji, wyniszczania ciała wszystkim tym co dr przepisze. Może trochę odbiegnę od tematu, ale chciałabym opisać wszystko od początku...
Na porodówce w Wa-wie na ul. Inflanckiej, rzekomo najlepszym szpitalu położniczym- budynek jest odnowiony, piękny, czysty, oddzielne sale porodowe, osoba towarzysząca może być obecna przy porodzie, za darmo znieczulenie, salki poporodowe dwu-trzy osobowe z łazienką. Jednak personel medyczny ma się nijak do tego profesjonalnego wyglądu. Zero zainteresowania jak mam przystawić córkę do piersi, zbywanie tekstem "ona nie chce jeść bo ma wody płodowe w żołądku, jak je strawi to będzie jadła". Przeżyłam tam ciężkie chwile, mimo, że poród przebiegł błyskawicznie, a ja po godzinie wstałam o własnych siłach i podreptałam się umyć. Miałam przyjemność obcowania w sali poporodowej z wieloródkami, jedna wyraźnie urażona tym, że tak szybko urodziłam i jestem w świetnej formie. Całą noc nie spałam tuląc do serca i drżąc o życie Dzidziolki. Kiedy mąż przyszedł powiedziałam, że nie mam zamiaru spędzić tu kolejnej doby i chcę jak najszybciej stąd wyjść, Kiedy poinformowałam o tym neonatolog wywołałam piekło na oddziale, z tak wrogo nastawionymi ludźmi jeszcze się nie spotkałam. Najpierw zbesztano mnie z błotem, a następnie wzięto mnie sposobem, straszono okropnymi konsekwencjami, kiedy nie pozostanę w szpitalu. Gdyby nie wsparcie męża to rozsypałabym się tam w drobny mak. Wszystkie formalności wykonano od niechcenia, niechlujnie, w książeczce jest tak nabazgrane, że inni lekarze mają problem to rozszyfrować. A dr Tomasz Kozera wyglądał jakby był po ostrej nocnej zabawie. Zaginęły wszystkie moje badania i akt małżeństwa, który był w teczce, kiedy na izbie przyjęć zostawiłam dokumenty. Kazano mi przyjść na następny dzień na pobranie z piętki. Kiedy przyszliśmy okazało się, że to wcale nie dzisiaj i znowu wielka awantura. Dr zważyła córkę i stwierdziła "chyba Bóg Panią przysłał, bo do poniedziałku nie byłoby czego ratować". Na każdym kroku straszyli jej śmiercią i kazali natychmiast podać mleko modyfikowane. Bo spadek 10% wagi (teraz już wiem że to fizjologia), bo wychudzona- dr złapała skórę na brzuchu córki i powiedziała "widzi Pani, sama skóra". Takie uwagi do dwu dniowego noworodka to jakiś okrutny żart... Na szczęście nie dałam się na to nabrać, doradca laktacyjny za którego słono zapłaciłam, ale nie żałuję ani złotówki, pomógł i do tej pory karmię Dzidziolę piersią, minął prawie rok.. ciekawe czy dr z porodówki byłby zdziwiony, że mimo to ona żyje, jest pulchniutka i ma się świetnie.
Doradca laktacyjny zalecił badanie bilirubiny, powiedziała, że najlepiej udać się do szpitala i tam powinni bez problemu zmierzyć takim aparatem przez czółko. Niestety musieliśmy znowu tam wrócić, nie obyło się bez kąśliwych pielęgniareczek, które po zważeniu stwierdziły, że córka waży 4 kg, gdzie jeszcze wczoraj ważyła 2990g, tak pełen profesjonalizm... Na szczęście odetchnęłam z ulgą, kiedy pojawiła się dr Marta Andziak, zrobiła na mnie miłe wrażenie, była bardzo sympatyczna i wytłumaczyła wszystko spokojnie, że żółtaczka w granicach normy, żeby się nie stresować, nakarmiłam przy niej Dzidziole i pokazała mi co robię nie tak. Wytłumaczyła, że jest tak a nie inaczej, lekarze mało zarabiają, a w dodatku pracują na kilka zmian, opowiadała, że miała 24 godzinny dyżur na którym było 20 porodów. Aż mnie ciarki przeszły, że tak wykończony człowiek bierze w swoje dłonie noworodka... Cóż taka jest rzeczywistość w Polsce, byłam szczęśliwa, że pożegnałam się z murami szpitala i miałam cichą nadzieję nigdy już tam nie wrócić.

Ale to nie koniec, kiedy przyszłam na pierwszą wizytę do pediatry w mojej przechodni, pani doktor stwierdziła, że Dzidziola jest żółta od stóp do głów, więc trzeba było kłuć. Poziom bilirubiny był w granicach normy żółtaczki fizjologicznej, mimo to lekarka kazała podawać jak najwięcej glukozy, a jak to nie pomoże, to odstawić na dwie doby od piersi. Kupiłam tę glukozę, ale nie podałam jej ani razu, coś mi mówiło, że to wszystko to jakiś stek bzdur wyssany z palca, a służba zdrowia uwzięła się na moim dziecku i na siłę chcą ją leczyć, mimo że jest zupełnie zdrowa. Na kolejnych wizytach pediatra była przekonana, że Dzidzia ma anemię i zleciła kolejne badania krwi, na które nie poszłam.
Na kontrolach wciskano mi drogie szczepienia przeciw rota wirusom i pneumokoko.
Miałyśmy też przygodę z uszkami, które Dzidziola namiętnie szarpała, a teściowa stwierdziła, że to na pewno zapalenie uszka, pobiegliśmy z mężem do pediatry. Doktor zbadał i stwierdził, że uszko czyste i nic się nie dzieje, ale w razie czego zapisał ZDROWEMU dziecku cztery leki w tym dwa na receptę !!! oczywiście żadnego nie wykupiliśmy.
To mi dało do myślenia... ostatnio córka miała biegunkę, bardzo się bałam, bo dookoła straszą rotawirusami, a w necie aż roi się od tego, że jak niemowlę ma biegunkę to na pewno się odwodni. Mimo wszystko byliśmy twardzi, nie poszliśmy do lekarza, córka wszystko dobrze znosiła i właściwie oprócz tego, że z niej "leciało" to nie sprawiała wrażenia chorej, osłabionej czy apatycznej. Była radosna i pełna energii jak zawsze. Podaliśmy jej tylko raz węgiel w tej najbardziej krytycznej chwili. Biegunka trwała około 7-9 dni i przeszła sama. Nawet nie chcę myśleć ile chemii przepisałby lekarz. Przypuszczam, że za dużo wypiła świeżo wyciśniętego soku z jabłek i marchwi.

Z mężem postanowiliśmy zmienić tryb życia, mimo, że nie mam zielonego pojęcia o chemii, sama robię kosmetyki i środki czyszczące to naprawdę nie jest trudne, poza tym jest bardzo ekonomiczne. Nie jemy w ogóle chleba, tego pożal się boże "pełnowartościowego, pożywnego z pełnych ziaren pszenicy", pszenicy, która jest już tak zmodyfikowana, że niewiele ma wspólnego z pszenicą. Zrezygnowaliśmy z cukru, co kiedyś wydawało mi się śmieszne i niemożliwe, bo uwielbiałam wszystko co słodkie, a dzień bez chociaż jednego małego słodyczka był dniem straconym. Moja rada dla tych, którzy mają podobny problem i nie potrafią sobie odmówić małego co nie co: czytać, czytać i jeszcze raz czytać! człowiek świadomy tego co je i jaki to ma wpływ na zdrowie, nawet przez chwile nie ma ochoty na te świństwa, którymi kiedyś nieświadomie się objadał. Wyrzuciłam bez skrupułów całe przetworzone jedzenie z szafek kuchennych i z pełnym zadowoleniem stwierdziłam, że mam bardzo dużą kuchnię :) a na parapecie rosną sobie ziółka. Nie mamy ustalonych pór na śniadanie, obiad czy kolację.. Każdy je tylko wtedy kiedy jest głodny, moja córka również. Dostaje jedzenie na tackę, kiedy jest głodna, kiedy jej smakuje to je, a kiedy nie to bawi się jedzeniem i sprawdza, które dalej poleci. Stół nie jest polem walki, aczkolwiek przyznam się bez bicia, że gdy Ola miała 5-6 miesięcy, a ja jeszcze niezupełnie świadoma tego co wiem w tej chwili, próbowałam wpychać jej słoiczki z "pysznościami". Oczywiście napotkałam na natychmiastowy opór, a babcia nawet została opluta wszystkim co umieściła jej w buzi. I tak oto zrobiłyśmy papa obiadkom, deserkom, soczkom i herbatkom. Dzidziola pije wodę przegotowaną, źródlaną albo mineralną, to co akurat jest pod ręką, ewentualnie z domieszką babcinego soku z malin albo aronii z własnej plantacji. Akurat jest sezon na jabłuszka, nam udało się zdobyć te niepryskane z prababcinego sadu, suszę je w piekarniku, kilka goździków, odrobina cynamonu, dwa plastry cytryny, zalewam zostawiam na noc w dzień gotuję, ale krótko. Efekt- pyszny słodki kompocik, jeżeli jabłka są bardzo kwaśne dosładzam odrobiną miodku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz